Koszykówka, Mentalność, Przygotowanie motoryczne

WYWIAD ARTURA PACKA DLA NEWONCE.SPORT

Lata temu był studentem AWF-u, który bez oczekiwań wysłał pewnego maila. Później między innymi dzięki niemu stał się jednym z najlepszych specjalistów od przygotowania fizycznego w Polsce. Artur Pacek miał styczność z Kobe Bryantem, Caronem Butlerem czy Dwayne’em Wadem. Uczeń słynnego Tima Grovera przeszedł też przez wszystkie koszykarskie szczeble rozgrywkowe, pracując z tysiącami naszych zawodników. Obecny trener przygotowania motorycznego Arged BM Stal Ostrów Wielkopolski i reprezentacji Polski siatkarek przedstawia krętą drogę do dzisiejszej pozycji, współpracy z opiekunem Michaela Jordana czy niesłabnącej chęci rozwoju.

MICHAŁ WINIARCZYK: Ile dni w życiu przepracowałeś?

ARTUR PACEK: Myślę, że większość swojego życia, a w pełni świadomy sposób jako trener od dwunastu lat.

Pytam w nawiązaniu do słów Konfucjusza: „Wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia więcej w twoim życiu”.

To prawda. W tym kontekście mogę określić się mianem farciarza. Robię to, co kocham. Nie spędzam, nie spędziłem ani jednego dnia w pracy od dwunastu lat. Trening siłowy i przygotowanie fizyczne sportowców stanowi dziś styl życia.

Ciężka praca popłaca?

Na przykładzie wielu osób z którymi współpracowałem – tak. Ciężka praca to ,,moje narzędzie”, jakie wykorzystuję w tym, w czym się zajmuję na co dzień.

Tutaj też pytanie ma drugie dno. Słysząc o twojej historii, zanim postawiłeś na „trenerkę”, nasuwa się wniosek, że popłaca nie tyle ciężka, ile mądra praca.

Masz rację. Dziś każdy opowiada o tym jak ciężko pracuje, o poświęcaniu niezliczonej liczby godzin na szlifowaniu rzemiosła. Jednak bez względu na to czym się zajmujesz, jeśli nie robisz tego w mądry sposób, staje się to syzyfową pracą. Doświadczenie życiowe nauczyło, że w dzisiejszych czasach nie wystarczy tylko ciężko pracować. Możemy spędzać godziny na nieefektywnych zajęciach albo poświęcić kilka razy mniej czasu i działać efektywniej. Pamiętam jak rozmawiałem u Tima Grovera w Attack Athletics z Dwayne’em Wade’em. Dyskutowaliśmy na temat talentu, ciężkiej pracy, poświęcenia itd. Powiedział, że w NBA każdy ma talent i jeśli do tego nie dodasz ciężkiej pracy, to długo w NBA nie pobędziesz.

Jaki wpływ na twój warsztat trenerski miał fakt, że za młodu nieskutecznie trenowałeś na własną rękę?

Dwanaście lat temu traktowałem to jako porażkę. Po latach mogę powiedzieć, że przekleństwo stało się błogosławieństwem. Dzięki tamtym wydarzeniom otworzyłem oczy na wiele kwestii. Mam tu na myśli przede wszystkim edukację i rozwój. Zacząłem dostrzegać, jakie błędy popełniałem sam trenując. Później mogłem to obrócić na swoją korzyść. Widziałem co jest nieskuteczne, co w danym momencie może być nieskuteczne, a co jest wartościowe. Gdy postanowiłem zostać trenerem, dostałem na start ogrom doświadczeń, który przełożyłem na pracę z innymi oraz umiejętność podejmowania właściwych decyzji.

Pamiętasz największy mit treningowy, w który wierzyłeś? W książce „Getbetter Jump Program” wspominasz o dziesiątkach przebiegniętych kilometrów, które miały uczynić cię lepszym koszykarzem.

Będę bardziej precyzyjny – miały sprawić, bym zaczął wsadzać piłkę do kosza (śmiech). Wracając do pytania, na przestrzeni lat mógłbym wyliczyć ich wiele. Pierwszy, który przychodzi do głowy, to powiedzenie: „Jak będziesz trenować więcej, to staniesz się lepszy”. Miałem okres w życiu, gdzie musiałem łączyć treningi koszykarskie, siłowe, pracę i studia. Nie ma co ukrywać, że zajeżdżałem się. Myślałem, że to jedyna droga do sukcesu. Wstawałem o piątej, szóstej rano, szedłem do pracy na półtorej, dwie godziny, po pracy zostawałem w tym samym miejscu na siłowni, trenując kolejne półtorej, dwie godziny. Później jak najszybciej na studia, a że mowa o AWF-ie, to było dużo zajęć praktycznych – gimnastyka, pływanie, gry zespołowe. Po uczelni jadłem szybki obiad, niekoniecznie wartościowy, po czym sam robiłem kolejny trening, przed tym zespołowym.

Wracałem do domu padnięty i podłamany, bo na treningach koszykarskich z całą drużyną czułem się słaby, wolny, bez energii. Zastanawiałem się, czemu tak wiele pracy nie przynosi efektu. Moim problem zawsze była szybkość i skoczność. Myślę, że jak zapytasz się sportowców o pola do poprawy, to 90 procent także wspomni o tych aspektach. Wychodziłem z założenia, że trenując więcej, stanę się lepszy. Czas pokazał, że było zupełnie odwrotnie.

Kilkanaście lat temu nie było tak powszechnego dostępu do wiedzy. Nie miałeś możliwości bezpośredniego kontaktu z fachowcami. Człowiek polegał na radach starszych kolegów albo trenerów, czy nauczycieli prowadzących zajęcia koszykarskie. Jeden z nich powiedział, że jak będę biegał więcej, to poprawię się motorycznie. Zacznę szybciej biegać, skakać wyżej, będę dynamiczniejszy. Dzisiaj patrzę na to zupełnie odwrotnie. To nie miało kompletnie sensu. Można to porównać do treningów biegacza długodystansowego i sprintera. Praca aerobowa wpływa negatywnie na pracę anaerobową. Różne ścieżki neurologiczne. Różny wpływ na włókna mięśniowe. Inne dominujące systemy energetyczne. Wtedy o tym nie wiedziałem. Zaczynałem biegać od 5 kilometrów, następnie 10, 15, 20 – błędne koło. Czasami robiłem treningi biegowe dwa razy dziennie.

Co to dało? Owszem na treningach mniej się męczyłem, ale nie miałem – mówiąc kolokwialnie – z czego przyśpieszyć czy maksymalnie wyskoczyć. Jeszcze będąc na studiach, świętej pamięci profesor Tadeusz Rynkiewicz powiedział mi: „Panie Arturze, z wiedzą w sporcie jest jak ze spiralą. Ona przychodzi i odchodzi”. Miałem styczność z wieloma trendami w treningu, które były modne jak zaczynałem pracę jako trener, a dziś po przerwie wracają.

W tym co mówisz można odnieść analogię nawet do pracy biurowej. Gdy szef zobaczy, że robisz szybko dane zadanie, to często, zamiast pogratulować, dołoży ci jeszcze więcej roboty. Zastanawiam się, czy o kulcie „zajeżdżania się” nie można mówić w skali całego kraju?

To jest trend z którym mamy teraz do czynienia w wielu branżach. Bardzo ciekawe informacje usłyszałem od Earla Nightingale’a, amerykańskiego spikera radiowego, który powiedział, że godzina nauki dziennie w wybranej profesji w ciągu trzech lat, zrobi z każdego specjalistę w danej dziedzinie, w ciągu pięciu lat eksperta na skalę krajową, a w ciągu siedmiu lat – jednego z najlepszych ludzi w swojej branży na świecie. Jedna godzina dziennie? Wydaje się mało, bo to tylko cztery procent całego dnia, ale ile osób przez ostatnie kilka lat poświęcało godzinę dziennie na naukę czegoś konkretnego?

Często ludzie będący na początku drogi zawodowej nie posiadają umiejętności wyważenia balansu pomiędzy „robieniem dużo na tyle, aby przynosiło efekt” a „robieniem dużo na tyle, że praca staje się mniej efektywna”. Mówię tu na temat swojej historii i tego, co obserwuję u młodszych kolegów. Teraz wiem, że robiłem zbyt wiele. Ale to jest pewien etap nauki życia każdego człowieka. Musimy przepracować określoną ilość czasu, aby wyciągnąć wnioski, przeanalizować je i wdrożyć w życie.

Niedawno wstawiłeś na Instagramie film z zajęć Tima Grovera, który opatrzyłeś sformułowaniem „drugi ojciec”. Możesz wyjaśnić, czym dla ciebie zasłynął na tak mocne określenie?

Od Tima dostałem pierwszą dużą szansę. Będę mu wdzięczny do końca życia. Pokazał mi prawdziwy świat, jak wygląda profesjonalizm. Dzięki niemu zobaczyłem jak od kuchni wygląda sport na najwyższym światowym poziomie. Dał mi narzędzia do pracy. Nie chcę mówić o motywacji, bo to nadużywane słowo. Ona jest na chwilę. Ma podobny sens co postanowienia noworoczne, które według badań naukowców trwają 21 dni. Pomoc Tima dała kopa do rozwoju jako trener i człowiek. Mieliśmy wiele rozmów na temat treningu, mentalności, życia. Mogłem na niego liczyć w wielu momentach. Ale żeby nikogo nie zmyliło – Grover jest trudnym mentorem. Pewnie każdy z nas miał w szkole taką nauczycielkę której nie znosił, bo za dużo wymagała, zadawała liczne prace domowe. Typowa „kosa”. Wkurzałeś się, że musiałeś to robić, ale jak kończyłeś szkołę, to mocno doceniałeś jej wkład. Po latach wspominasz ją lepiej od tych „dobrych nauczycieli”. Dziś dostrzegam, że Tim nie raz wpuszczał mnie w niewygodne sytuacje. Chciał, żebym wychodził ze strefy komfortu i pokonywał swoje słabości. Pierwszym przykładem był sam wyjazd do Stanów. Określam go mianem drugiego ojca, bo nawet dziś służy radą w trudnych sprawach.

Rozmawiamy o Groverze-trenerze, a jaki jest Grover-człowiek?

Jako osoba jest świetny. Nie ma znaczenia, czy wysyłam mu zaproszenie na ślub, rodzinne zdjęcia czy zadaję pytanie. On zawsze odpowiada mi jak typowy ojciec – szczerze, czule, ale ma też drugie oblicze. Nie mogę mówić o jego relacjach z innymi ludźmi, bo nie miałem zbytnio okazji do rozmów na ten temat. Dla mnie to złota osoba.

W Stanach miałeś możliwość pracy z wieloma zawodnikami NBA. Czy dostrzegasz w nich cechy charakteru, które odróżniają wybitnych koszykarzy od przeciętnych?

Mogę wymienić dwie podstawowe różnice. Pierwsza to ciągła chęć rozwoju swoich umiejętności, codzienne pragnienie samodoskonalenia się na każdej płaszczyźnie. Pomimo że dana osoba ma ogromne umiejętności, cały czas chce być jeszcze lepsza. Mam tu na myśli sportowców pokroju Kobego Bryanta, Dwayne’a Wade’a, Carona Butlera czy Willa Bynuma – wybranych zawodników, z którymi miałem możliwość pracować.

Pamiętam jeden z pierwszych treningów z Butlerem. Wracał do gry po zerwaniu więzadła krzyżowego. Gdy na boisku wykonywał ćwiczenia, co rusz go oklaskiwałem. „Super Caron”, „dobra robota”, „świetnie zrobiłeś to, świetnie zrobiłeś tamto” – komplementowałem go w takim stylu. W pewnym momencie zdenerwował się: „Artur, kur**, nie mów mi co robię dobrze. Mów mi to, co robię źle. To pomoże poprawić moje umiejętności”. To był jeden z doskonałych przykładów pokazujących, jak tym najlepszym zależy na rozwoju. Nie mają problemów z przyjmowaniem krytyki, bo merytoryczne uwagi pomagają im stać się lepszymi koszykarzami.

Druga różnica to rywalizacja, topowi koszykarze ją kochają. Jeżeli oglądałeś „The Last Dance”, to dostrzegłeś głód rywalizacji u Michaela Jordana. On chciał walczyć na każdym szczeblu. Jedną rzeczą jest wygrywanie, inną strach przed porażką. Najlepsi robią wszystko, aby jej uniknąć. Uważam, że tę mentalność można zaszczepić nawet w „normalnej” pracy. Jeśli wykonuję daną czynność przez godzinę, to z podanym nastawieniem będę dążył do zrobienia jej w 55 minut. Później będę zwiększał poprzeczkę – do 50 czy 45 minut. To jest właśnie ta mentalność wygrywania.

Najlepsi sportowcy są egoistami? Grover w ostatniej książce pisze: „Wygrana jest samolubna”. Od byłych kierowców F1 czy koszykarzy NBA słyszałem zdania, że czołowe postacie dyscyplin cechuje bezpardonowe podejście „zwycięstwa za wszelką cenę”.

Poruszasz temat czarnej strony wygrywania. Niemniej w stu procentach zgadzam się z tym. Wygrywanie to często bardzo duży egoizm. Dążenie do celu, chęć rozwijania się każdego dnia i bycia lepszym równa się przykładowo mniejszą ilością czasu spędzaną ze znajomymi, mniejszą chęcią rozmów o pierdołach czy rezygnacją z oglądania seriali na Netflixie. Wyalienowanie się jest odbieranie przez innych za wyraz dziwactwa i egoizmu. Spójrz na sylwetki Jordana i Bryanta. Wielokrotnie dostawałem pytanie: „Jaki był Kobe?”. Przebywanie z nim nieraz było… trudne. W czasie treningów panowała bardzo specyficzna atmosfera. Czułeś się dziwnie stojąc przy nim. Bryant był osobą maksymalnie skupioną. On w ogóle z tobą nie rozmawiał, nie zadawał zbędnych pytań. Nie obchodziło go to jak się czujesz. Uczestnicząc w treningu, musiałeś pomóc mu stać się lepszy. Był w 200 procentach skupiony na tym, co robimy i izolował się mentalnie. Dlatego postrzega się czasem najlepszych atletów za zarozumialców. Nikt wtedy jednak nie zwraca uwagi że takiej osobie zależy na efekcie końcowym.

Kiedy jesteś tak bardzo oddany temu, co robisz, musisz zaakceptować, że inni zwyczajnie ciebie nie rozumieją. Nie wiedzą tego, co ty widzisz, bo nawet nie są w stanie sobie tego wyobrazić. Przestań marnować czas, którego nie masz, na ludzi, których nie lubisz i rzeczy, których nie chcesz robić. Zwycięzcy nie przejmują się tym, co myślisz. Wiedzą jak odmówić i mają się z tym dobrze. Nie mają problemu z zakończeniem spotkania biznesowego po dziewięćdziesięciu sekundach, bo słyszeli już wystarczająco dużo. Nie udają, że podoba im się jakiś pomysł tylko po to, żeby zadowolić innych. Nigdy w nic się nie angażują, jeśli nie widzą, że będzie to korzystne dla realizacji własnych celów. Czas i plan działania są najważniejszymi priorytetami i nie zwracają się o pomoc do innych, chyba że muszą. Zdarza się to rzadko. Jeśli ciężko pracujesz, trenujesz, jesteś skoncentrowany na swojej drodze, a ktoś nazwie ciebie skupionym na sobie, egocentrycznym, zajętym sobą czy dupkiem, powiedz „dziękuję” i wróć do swoich zajęć.

Sam myślałeś podobnie?

Oczywiście. Gdy Grover odpisał mi po raz pierwszy, pisząc „przylatuj”, byłem zdziwiony. Teraz dostaję od młodych osób podobne wiadomości do tej, jaką lata temu wysłałem Timowi. Gdy zapraszam ich do siebie, dostaję odpowiedzi typu „ale jak mam zorganizować sobie pobyt, gdzie zamieszkać, czy zapłacisz mi za to pieniądze?”. Daję wtedy sygnał, że albo chcesz przyjeżdżać, albo nie, nic na siłę. Podejrzewam, że spora grupa osób po takim czymś myśli o mnie: „co za kut**, ja go grzecznie pytam, a on mi olewająco odpowiada”. Nie mają pojęcia, że mogę być zapracowaną osobą, która ma masę spraw na głowie. Nie zdają sobie sprawy, że wyjazd – nie mam tu na myśli tylko siebie – mógłby być życiową szansą. Takie spotkania to często możliwość darmowej nauki, zadawania pytań, uniknięcia błędów, które dana osoba popełniła, a ty dzięki temu możesz się bardzo rozwinąć, utorować swoją drogę. Znam to z autopsji. Tim po stażu mówił, że celowo mnie testował. „Gdybyś dostał wszystko na tacy, to istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że byś tego nie wykorzystał”.

Jak się schodzi na ziemię z pracy wśród zawodników NBA w wielkim amerykańskim ośrodku do prowadzenia zajęć z trzecioligowcami w Polsce?

Spędziłem w Stanach sześć miesięcy. Rok później byłem na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Jestem jednym z nielicznych trenerów, który miał okazję pracować tak blisko z Bryantem. Co słyszałem w Polsce po powrocie? „Każdy tak może”. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że takie gadki bardzo mocno mnie napędzały. Traktowałem to jako pewnego rodzaju rywalizację z niewidzialnym przeciwnikiem. Walczyłem z przekonaniami i bezsensownymi, nieprawdziwymi opiniami innych. Pewnie dla niektórych najlepiej by było, gdybym wrócił do domu, usiadł w fotelu i zaczął narzekać, że jeszcze niedawno pracowałem z jednym z najlepszych trenerów przygotowania motorycznego na świecie, a teraz nie mam pracy. Uwierz mi, naprawdę starałem się żeby trafić do ekstraklasy. Miałem przekonanie, że chcę dać środowisku to, czego ja nigdy nie otrzymałem. Pokazać sportowcom błędy, jakie popełniałem oraz to jak trenować w efektywny sposób. Traktowałem to jako misję. Chodziło o pomoc naszym sportowcom tutaj w kraju.

Nie trafiłem jednak do najwyższej klasy rozgrywkowej. Zacząłem od trzeciej ligi. Dziś uważam pracę w trzecioligowym Sokole Międzychód za świetne doświadczenie, jedno z najlepszych. Z wielu względów. Przeszedłem przez każdy szczebel w polskiej koszykówce – od ostatniego po najwyższy, włącznie z występami w europejskich pucharach z polskimi drużynami. Tak samo jest jeśli chodzi o pracę indywidualną, prowadziłem zawodników najniższego szczebla, młodzież, dzieci, jak również koszykarzy wygrywających mistrzostwo NBA. Mam pełen przekrój doświadczeń. Zawsze chciałem podejmować się „trudnych przypadków”, bo wiedziałem, że to najbardziej rozwija. Chodzi mi o sportowców, którzy na przykład byli skreślani przez lekarzy, trenerów lub kluby. Otrzymywali informację, że nie mają zdrowia, umiejętności czy warunków do gry. Moja pomoc często stanowiła dowód, że przy ,,odrobinie” ciężkiej, mądrej pracy można osiągnąć w życiu wszystko, co się chce. Nie załamywałem się, że nie mam zatrudnienia.

Moi koledzy ze Stanów, z którymi pracowałem u Tima, otrzymywali pracę w NBA, ja cierpliwie budowałem swoją renomę w kraju. Mike Mancias, który podobnie jak ja był uczniem Grovera, obecnie jest prawą ręką LeBrona Jamesa, jego trenerem personalnym. Nie będę nikogo okłamywał – miewałem momenty rezygnacji, dyskutowałem sam ze sobą, dlaczego życie jest niesprawiedliwe. Jeśli czyta to ktoś młodszy ode mnie, to powiem coś, co na pewno rzadko słyszy: życie jest niesprawiedliwe i im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej będziesz osiągał swoje cele. Ja też musiałem się pogodzić, że tak po prostu jest. „Wygrana zabiera cię na pokład samolotu i zanim zobaczysz te wszystkie piękne widoki, wypycha cię przez drzwi, zanim sprawdzisz, czy masz przypięty spadochron” – pisał Tim w książce.

Wspomniałeś o pracy z „trudnymi przypadkami”. Ciekawią mnie dwie osoby, których „przywróciłeś do żywych”. Zacznijmy od Krzysztofa Szubargi.

Po pracy w Astorii Bydgoszcz otrzymałem angaż w ekstraklasowym AZS-ie Koszalin. Piotr Kwiatkowski włączył mnie do sztabu szkoleniowego Davida Dedka. Krzysztof był zakontraktowany, ale wracał do kontuzji. W klubie traktowano go jako wielką nadzieję, miał pełnić pierwszoplanową rolę w zespole. „Szubi” dochodził po urazie kręgosłupa. Na jednym z treningów Krzysztof doznał kontuzji naderwania mięśnia czworogłowego. Z perspektywy czasu uważam, że za szybko wszedł w duże obciążenia. Po tym zdarzeniu klub chciał rozwiązać z nim kontrakt. Nie chcieli gracza, który znów musi się leczyć.

Krzysiek poprosił o spotkanie. Zapytał, czy jestem w stanie mu pomóc. Przedstawił opinie trzech lekarzy. Każda przedstawiała to samo – jego rokowania są żadne i nie wróci już do zawodowego sportu. Jeden z nich łączył kontuzję pleców z naderwaniem mięśnia czworogłowego. Od razu wiedziałem, że to nieprawda. Zgodziłem się nim zająć. Niestety klub chciał rozwiązać z nim umowę. Dostał zakaz pojawiania się w hali i korzystania z niej. Jako że miałem wtedy mnóstwo zajęć w ciągu dnia umówiliśmy się, że będziemy trenować o szóstej, siódmej rano. Zaczęliśmy w lutym albo styczniu, skończyliśmy w sierpniu. Przez ten okres „Szubi” dostał może z pięć, siedem dni wolnego. Codziennie trenował z maksymalnym zaangażowaniem. Ba, często musiałem go stopować. Raz ,,nakryłem” Krzyśka jak trenował kiedy miał mieć wolne. Był nakręcony, by wrócić do gry. Śmieliśmy się po fakcie, że stawałem się złym policjantem krzyczącym: „Co ty kur** odpier******!? Zaburzysz cały proces”. Po prostu obawiałem się, że przez to, że nie wiem wszystkiego, niektóre mięśnie zaczną pracować w inny sposób i pojawiłby się nowy problem. To też sprawiało, że nasza relacja się zacieśniała.

Finał współpracy zna chyba każdy fan polskiego basketu. To historia, która może dawać dużą inspirację dla młodych zawodników. Jestem mega dumny z Krzyśka. Wytrzymał miesiące wymagających zajęć, reżim jeśli chodzi o jedzenie i spanie. Mógł liczyć na wsparcie żony Kamili i dzieci. Wrócił do gry, został królem strzelców oraz zdobył nagrodę dla najlepszego Polaka w PLK.

Doktor Maciej Karaczun podczas rozmowy o więzadle krzyżowym mówił mi, że z dwojga złego gorszym przypadkiem jest osoba, która w trakcie rehabilitacji trenuje za dużo, niż za mało.

Możemy to rozpatrywać w ramach niedotrenowania i przetrenowania. Staram się zawsze dobierać odpowiednią dawkę i dobór obciążeń. Zdarza się jednak, że okresowo stosuje coś takiego jak trening superakumulacyjny, czyli okresowe przetrenowanie. Jeśli doprowadzimy organizm w kontrolowany sposób do przemęczenia, wraz z planowanym odpoczynkiem na koniec cyklu po pewnym okresie czasu dostaniemy więcej siły, masy mięśniowej czy mocy. Musi być to jednak stosowane w restrykcyjnych warunkach, pod kontrolą trenera i tylko względem osób z określonym poziomem wytrenowania. Drugi powód to przełamywanie barier psychologicznych. Często zdarza się, że największą barierą do pokonania podczas powrotu po kontuzji jest głowa. Okresowe zwiększenie intensywności, objętości i częstotliwości ćwiczeń może ją pokonać. Jeżeli przetrenowanie trwa ciągle, w najlepszym przypadku ograniczy to korzystny powrót do zdrowia, w najgorszym osłabi organizm i doprowadzi do kolejnej kontuzji.

Drugi przypadek to Zuzia Czyżnielewska. Kiedyś jako jedyna siatkarka uczestniczyła w organizowanym przez ciebie obozie koszykarskim, a dziś jest między innymi trenerką w twoim ośrodku szkolenia.

Zuzię też poznałem w Koszalinie. Przyjechała do mnie po kolejnym zerwaniu ACL-a, aby skonsultować proces rehabilitacji. Okazało się, że wcześniej wszystko było robione w zły sposób. To spowodowało kolejny uraz. Zgodziłem się z racji tego, że u Grovera rehabilitowaliśmy wielu zawodników po tej kontuzji. Rozpoczęliśmy proces rehabilitacji. Po pewnym czasie okazało się, że więzadło, które było przeszczepione od nieboszczyka, nie przyjęło się, więc cała praca poszła na marne. Czekał ją kolejny zabieg.

W tym okresie była też poza kontraktem. Zaproponowałem jej, żeby przyjechała do nas na obóz koszykarski „Get Better”. Chciałem, aby była z nami przez pełen okres. Powiedziałem jej: „Nie musisz za nic płacić. Przyjedź, bo chcę ci pomóc. Musisz jednak trenować tutaj na miejscu przez siedem tygodni”. Liczba wcześniejszych zabiegów spowodowała, że nawet pomimo chwilowego powrotu do gry, koniec końców postanowiła skończyć z siatką i przejść na drogę trenerską. Z racji tego, że wraz z Mirkiem mam ośrodek treningowy SCEC w Gdyni, zaproponowałem jej staż. Później przerodziło się to w stałą pracę. Za jakiś czas dostałem informację od Jacka Nawrockiego, trenera polskich siatkarek, że Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku poszukuje trenera przygotowania fizycznego. Zaproponowałem Zuzię, bo to w końcu osoba mocno związana z tą dyscypliną. Jest niesamowicie ambitną dziewczyną, cały czas głodna wiedzy. Wiem, że stoi przed nią wielka kariera trenerska, choć już dziś nie brakuje jej umiejętności.

Dla ciebie to chyba też powód do dumy? Najpierw prowadziłeś ją jako trener, później jako mentor.

Jedno ze starych japońskich powiedzeń mówi, że jesteś tak dobrym trenerem jak liczba dobrych uczniów, których wyszkoliłeś. Cieszę się, że mogę Zuzię kolokwialnie nazwać swoją wizytówką. Jest bardzo dobrym trenerem, a także świetnym człowiekiem.

Od lat pracujesz w klubach Energa Basket Ligi, a od jakiegoś czasu również przy siatkarskiej reprezentacji Polski pań. Jak różni się twoja praca w zależności od dyscypliny?

Często dostaję pytanie, czym się różni trening mężczyzn od kobiet. W 95-97 procentach jest on identyczny. Te pojedyncze procenty są związane z faktem, że panie, będąc predysponowane do rodzenia dzieci, mają inne miednice, przez co kąt padania na stawy kolanowe też się różni. Nauka mówi, że są bardziej narażone na uszkodzenia ACL.

Praca w klubie koszykarskim w sezonie wiąże się z trenowaniem cały rok. Podróżuję z drużyną na mecze, jestem obecny na każdym treningu, prowadzę wszystkie rozgrzewki. Mówiąc wprost – mam częsty kontakt z zawodnikami. Na kadrze spotykamy się w okresach przedstartowych, w tym roku była to Liga Narodów i mistrzostwa Europy. Jako że trener Nawrocki powoływał dużą grupę siatkarek, tutaj też musiałem indywidualizować treningi – na przykład ze względu na pozycję czy przypuszczalne obciążenie meczowe w najbliższym okresie. Struktura treningu i zarządzania grupą pomiędzy klubem a reprezentacją mocno się różni. Nie będę mówić co jest lepsze, a go gorsze. Obie prace czynią mnie lepszym trenerem. Koszykówka to pierwsza miłość, siatkówka jest rywalizacją ze strefą komfortu, a także możliwością reprezentowania kraju z orzełkiem na piersi.

Skoro żyjesz trybem sportowców, to podobnie jak u nich wyzwanie stanowi łączenie życia zawodowego z rodzinnym.

To czym się zajmuję wymaga pełnej gotowości przez 24 godziny na dobę. Nie jest to typowa praca od 6 do 14, w której po przekroczeniu progu drzwi z napisem ,,wyjście” wszystko przestaje mnie interesować do następnego dnia. To coś, o czym myślę, oddycham, analizuję, rozmawiam, czuję cały dzień. Od momentu, kiedy się obudzę do momentu, kiedy zasnę. Dzielę to na pół z rodziną. Wolny czas spędzam ze swoim synem, każdy inny na pracy.

Co napędza cię dziś do pracy?

Chęć rozwoju, wygrywania i to czego nie wiem. Wiedza to dla mnie narzędzie, dzięki któremu moi klienci i drużyna mogą wygrywać. Nie chodzi o to, by stwarzać pozory, a realnie działać. Zbyt wielu ludziom łatwiej przychodzi udawanie sukcesu niż osiąganie go. Całą energię pożytkują na sprawianie wrażenia zwycięzcy, a nie pracę potrzebną do tego, aby wygrywać. Jestem pewien, że znasz ludzi, którzy przechwalają się tym, że wstają o piątej rano, jakby było to oznaką sukcesu lub gadają wszystkim dookoła, że nie spali całą noc. Bez względu na powód, za każdym razem, kiedy robisz zdjęcie budzika który dzwoni po piątej i wrzucasz do social mediów, to udowadniasz, że nie skupiasz się na nadchodzącym dniu i celach, ale na ludziach i tym jak możesz im zaimponować. Wygrana to wygrana. To fakty. Nawet jeśli oszukasz absolutnie każdego, to ty i tak będziesz znać prawdę.

Każdemu marzącemu o wygranej mogę powiedzieć: pozwól sobie popełniać błędy. Analizuj je i staraj się „update’tować” swoją pracę. Nie podpalaj się małym sukcesami. Jako trener jesteś częścią układanki zawodnika czy drużyny z którą pracujesz, a nie ,,prawdą absolutną”. Nie oglądaj się na innych i nie zwalaj na nikogo winy. Zawsze biorę odpowiedzialność za wszystko, co robię. Nie szukam kozłów ofiarnych. Każdą kontuzję, źle wykonaną akcję, czy niecelny rzut traktuje jako mój błąd. Zastanawiam się, w czym zawaliłem, co mogę poprawić, aby zawodnik następnym razem się nie pomylił.

Grover opowiadał w książce, że gdy zapytał się Bryanta, czym jest dla niego wygrana, ten odpowiedział: „Wszystkim”. A co ona znaczy dla Artura Packa?

Mogę powiedzieć tak samo. Dla mnie liczy się tylko rodzina i praca. To jest moje „wszystko”.

Źródło: https://newonce.sport/artykul/artur-pacek-przygotowanie-fizyczne-wywiad

Fot. Rafał Jakubowicz